Operacja na posterunek Grenzschutz w Gorenicach.

 Relacja uczestnika operacji

sierż. AK Władysław Bazarnik „ZOSIK”        Czatkowice Górne, 1966 rok

Operacja „Taśma” na posterunek straży granicznej Grenzschutz w Gorenicach

Na partyzanckim szlaku – Gorenice, Mostek.

Był grudzień 1943 roku. W głębi sosnowego lasu porastającego stoki góry „Boża Męka” w ustalonym miejscu koncentracji Oddziału Dywersji Bojowej zalegamy w oczekiwaniu na przybycie opaźniającej się drużyny. Jest już dowódca oddziału podporucznik „Tatar” z pocztem i niepełne, przerzedzone chorobami drużyny; 1-sza „Miłkowskiego, 2-ga „Jaźwieca” 4-ta rezerwowa „Kamienia”.

Oczekujemy nadejścia 3-ciej drużyny od „Skiby”. Żołnierze kucają, siedzą na ściętym grudniowym mrozem podłożu lasu oszczędzając nóg. Wiedzą że przed nimi tej nocy wiele kilometrów. Niecierpliwiąc się niektórzy sarkają na spóźnialskich. Ja czas skracam sobie rozmową ze Szkutą Bronkiem, kolegą szkolnym z Tenczynka który na koncentrację przybył z drużyną „Jaźwieca”. Aby trochę wypełnić bezczynność podporucznik „Tatar” przedstawia nam z cicha czekające zadanie.

  • Zgodnie z rozkazem mamy rozbić, rozbroić posterunek „Grenzschutzu” w Gorenicach – oświadcza.

Omawianie trasy dojścia, usytuowania posterunku przerywa mu przybyły żołnierz wystawionej czujki.

  • Drużyna 3-cia nadchodzi ! – melduje.

Po chwili rozkaz zbiórki poderwał nas na nogi. Szelest rozsuwanego leśnego poszycia towarzyszył nam w dojściu na miejsce zbiórki na przebiegającej przez las „Białej Drodze”. W mroku na drodze uformowały się drużyny. Niewiele nas było. Chyba ze trzydziestu.

„Tatar” wezwał dowódców drużyn na czoło kolumny dla omówienia zadania. Powrócili po chwili i podane z cicha – maszerujemy – ożywiło całą kolumnę. Stukot butów po grudzie drogi, przetykany czasem metalicznymi dźwiękami uderzeń broni o skrzynki amunicyjne, rozszedł się echem po cichym dotychczas ciemnym lesie. Kilkaset metrów drogą, skręt w prawo w leśny dukt, ścieżyną wiodącą skrajem lasu, przeskok przez otwartą przestrzeń zamarzniętych pól i po pół godzinnym może marszu schodzimy do doliny Eliaszówki.

Unoszący się w mroku na tle zalesionego przeciwległego stoku w mroźnym powietrzu, lekki opar białawej mgły znaczy kręty bieg płynącej w dolinie rzeki. Przystajemy w nadbrzeżnych krzakach olszyny. Przeciwległym brzegiem rzeki wije się droga.

Dwa patrole przeprawiają się przez rzekę odchodząc w mrok w kierunku południowym i północnym jako ubezpieczenie. Ostrożność konieczna. Przecież w pobliskim klasztorze O.O. Karmelitów Bosych w Czernej stacjonuje przeciwpartyzancka kompania niemiecka której patrole penetrują okolice. Po chwili umowne sygnały oznajmiają – wolna droga – i ruszamy do przeprawy.

Wąską kładką z jednego pnia drzewa, drużyny gęsiego przeprawiają się na drugi brzeg. Ktoś niecierpliwy ryzykuje przeskok po oblodzonych kamieniach. Donośny plusk wody świadczy że śmiałek pomaszeruje dalej w przemoczonych butach i spodniach. Mijamy go na brzegu wylewającego ze ściągniętych z nóg butów. Unoszący się od rzeki chłód przyspiesza marsz. Każdy żołnierz raźniej naciąga nóg. Niedługo za wzgórza na prawo dało się słyszeć szczekanie i wycie psów. Mijaliśmy zachodni kraniec wsi Paczółtowice, wychodząc z wąskiej doliny Eliasza. Nad nami na chwilę zajaśniały ostro świecące w mroźnym powietrzu gwiazdy na nieboskłonie. Przeszliśmy przez odkryty teren pastwiska położonego na pochyleniu wzgórza i za chwilę znów ogarniał nas mrok zalegający nad wijącą się wśród lasu drogą.

Gdzieś tam wśród lasu przeszliśmy niewidoczną i nie ważną dla nas granicę pomiędzy Generalnym Gubernatorstwem a Rzeszą, i niedługo stanęliśmy na skraju lasu. Przed nami roztaczała się pochyła przestrzeń pól lekko przyprószonych białym śniegiem. Wiatr z północnego zachodu niósł rzadkie ciche głosy szczekających psów. Znak że Gorenice już nie daleko. Polną drogą zbliżamy się do wsi. Idziemy wzdłuż dość daleko wysuniętego w pola ogrodu owocowego. Za parkanem naraz rozległ się donośny głos ujadającego psa. Olbrzymi owczarek czy bernardyn groźnie doskakując do siatki donośnie szczekał. Głos jego szczekania rozchodził się echem po okolicy.

  • Będziesz cicho ! – Ruchigt ! – Poszedł won ! – rozległy się głosy żołnierzy mające uciszyć psa.

Bez skutku. Jeszcze więcej rozjątrzały psa. Biegnąc wzdłuż siatki szczekał jeszcze głośniej. Naraz w kierunku doskakującego do siatki psa przytknąłem lufę niesionego rkm-u. Nos jego spotkał się tłumikiem. Przerwał szczekanie, odskoczył, zaskomlał przeciągle i szybkimi susami uciekł w głąb ogrodu znikając w ciemności. Więcej się już nie odezwał. Wyglądało na to jak gdyby rozpoznał czym to grozi. Może wyczuł zapach prochu. Lufa tam zawsze nim trochę woniała.

Droga którą zdążaliśmy wpadała w drogę główną wsi w miejscu obniżenia terenu gdzie znajdowała się wiejska studnia. Stąd w prawo i w lewo droga wznosiła się w górę. W lewo na wzniesieniu znajdował się kościół, a tuż w jego pobliżu budynek posterunku „Grenzschutzu”. Przed wejściem do wsi przy napotkanej stodole zatrzymaliśmy się. Tu zgodnie z planem opanowania posterunku nastąpił podział sił.

Drużyna „Skiby”, z ręcznym karabinem maszynowym odeszła wzdłuż linii domów po stronie południowej drogi w lewo z zadaniem zajęcia stanowiska do ataku z tego kierunku. Pozostałość sił jako główna grupa uderzeniowa miała miała przeskoczyć drogę w celu obejścia i zaatakowania posterunku od strony północnej. Patrol ubezpieczeniowy wyszedł przed nami na drogę i napotkał trzech idących z kierunku od kościoła mężczyzn. Zatrzymał ich. Przeskoczyliśmy przez drogę zabierając z sobą zatrzymanych i po chwili zalegliśmy wśród drzew na skraju lasu przylegającego do wsi od strony północnej, na poboczu drogi prowadzącej w głąb lasu. Tu zatrzymani trochę wystraszeni trochę zdziwieni zatrzymaniem przez partyzantów częściowo w polskich mundurach zeznali przed „Tatarem”.

  • Są mieszkańcami tej wsi. Zamieszkują na jej wschodnim końcu. W godzinach popołudniowych z braku zajęcia zeszli się u kuzyna jednego z nich w jego domu w pobliżu kościoła aby zagrać w karty. Niedługo przed zmrokiem na drodze przed kościołem i posterunkiem zatrzymał się oddział żandarmerii niemieckiej w sile chyba przeszło stu ludzi, w pełnym uzbrojeniu z karabinami maszynowymi, pod dowództwem trzech oficerów. Przymaszerowali z kierunku od wsi Ostrężnica i zakwaterowali się na noc po kilkunastu w sąsiadujących z posterunkiem domach. Do domu w którym przebywali przyszło dziewięciu niemców z karabinem maszynowym. Gdy ich zobaczyli, czterech mężczyzn razem, zaraz zaczęli wypytywać. Skąd ? Co tu robią, itd. Nie wierzyli ich odpowiedzią. Zabronili im wychodzić z domu. Przyprowadzili jednego z niemców z posterunku który znał ich i potwierdził że są mieszkańcami Gorenic. Wtedy zaangażowali ich do zbierania od gospodarzy słomy na posłania, i znoszenia do domów w których zakwaterowali niemcy. Dopiero teraz ich zwolnili i wracają do domów.

„Tatara” zaskoczyła ta wiadomość. W takiej sytuacji przy naszej sile, nie było mowy o uderzeniu na posterunek. Na posterunku szesnastu strażników i taka siła żandarmów w kilkunastu pobliskich domach, uniemożliwiała nam wykonanie zadania. Dobrze że przed czasem zostaliśmy o tym poinformowani.

„Tatar” jednak nie dowierzał. Sam z dwoma żołnierzami wyruszył w celu zasięgnięcia informacji u zamieszkałego we wsi znanego łącznika. Wrócił może po godzinie czasu, przygnębiony potwierdzeniem wiadomości. Wysłał natychmiast patrol z rozkazem ściągnięcia drużyny od „Skiby”. Oczekiwanie na nich powrót przeciągało się dość długo. Mróz zaczął nam dokuczać. Zbliżała się północ i mróz tężał. Szczególnie odczuwali to zatrzymani nie ubrani najlepiej. Chuchali w ręce i dreptali w miejscu z nogi na nogę. Monotonność oczekiwania przerwał nagle huk wystrzłu. Gdzieś we wsi padł pojedynczy strzał. W sekundę później zagrała seria z automatu.

  • Tr – r – r – r – r – rozniosło się głośnym echem po okolicy.

Poderwaliśmy się jak rażeni piorunem. Z myślą nasi wpadli zacząłem się rozglądać za dogodnym stanowiskiem dla rkm-u. Po chwili głośno sapiąc nadbiegła drużyna od „Skiby” i wysłany patrol, relacjonując.

Przy przekroczeniu drogi we wsi naraz dostali się w zasięg snopu światła reflektora, rzuconego z pewnej odległości. Po chwili padł pojedynczy strzał i zaraz posypała się za nim seria z automatu. Ochroniły ich zabudowania za które zdążyli wskoczyć. Nie odpowiadali ogniem, nie uważając za stosowne nawiązywać wymiany strzałów. Zresztą nie wiedzieli kogo spotkali i w jakiej sile. Rażeni snopem światła nie mogli rozpoznać. Że byli to niemcy nie ulegało wątpliwości. Niemcy na pewno podniosą alarm. Należało się liczyć z pościgiem za uciekającą drużyną.

  • Odskakujemy oświadczył „Tatar”.

  • Kapral „Jaźwiec” dobierze do sekcji strzeleckiej swojej drużyny kaprala „Zosika” z rkm-em i jako osłona odwrotu zajmiecie tu stanowiska ogniowe.

  • W wypadku nadejścia nieprzyjaciela ostrzelać i zatrzymać przez około pół godziny. Potem odskok.

  • W wypadku nie nadejścia pościgu wycofać się omówioną trasą postępując zgodnie z uprzednimi ustaleniami.

  • Tak jest ! Potwierdził przyjęcie rozkazu „Jaźwiec”.

Za chwilę oddział zniknął w mroku nocy uprowadzając zatrzymanych, a my podeszliśmy kilkanaście kroków w kierunku drogi. Za małym fałdem terenu pomiędzy dwoma grubszymi sosnami ustawiłem rkm, w kierunku drogi lekko przyprószonej śniegiem prowadzącej ze wsi w las, której biały ślad widniał w mroku wśród drzew. Tędy mógł nadejść ewentualny pościg po śladach drużyny od „Skiby”. Przy mnie zaległ amunicyjny, w pobliżu „Jaźwiec”i pozostałych trzech żołnierzy, wszyscy uzbrojeni w automaty. Przygotowałem w pobliżu pod ręką w chlebaku napełnione magazynki amunicyjne. Plecak z zapasem amunicji karabinowej przysuwa sobie amunicyjny aby być przygotowanym do napełniania opróżnionych magazynków. W napięciu wytężałem wzrok, obserwując drogę. Nerwy dawały znać o sobie. Świadomość mogącego nastąpić spotkania z nieprzyjacielem może dużo liczniejszym i fakt że zdani byliśmy tylko na siebie i pozostawieni tu dla osłony oddziału i nikt nam nie pomoże, powodowała różne myśli. Trudno je było odpędzać.

Wlokły się minuty. Wokół panowała cisza. Na drodze nikt się nie pojawiał. „Jaźwiec” co chwilę naświetlał w ukryciu latarką elektryczną zegarek, sprawdzając kiedy minie wyznaczone pół godziny. Po upływie kwadransa podniecenie nasze ustąpiło. Pocieszała nas myśl że z upływem czasu zwiększa się szansa, że pogoń nie nadejdzie. Prawdę mówiąc obawiałem się spotkania z nieprzyjacielem w sile o której donieśli zatrzymani. Cóż znaczyło nas sześciu przeciw kompanii niemców która mogła nadciągnąć. Z ulgą więc poderwałem się gdy po pewnym czasie „Jaźwiec” rozkazał.

  • Minęło pół godziny, nasi już dobrych kilka kilometrów stąd !

  • Odskakujemy !

Raźnie niosły nas nogi drogą przez las po szerokim szarym śladzie naszego oddziału, który ciągną za sobą ucięte gałęzie, zacierając ślady butów na śniegu, maskując przez to ilość maszerujących. Po przebyciu dość znacznej odległości, nagle na drodze za lekkim zakrętem natknęliśmy się na naszych zatrzymanych mieszkańców Gorenic, których oddział poprowadził ze sobą.

Pozostawił ich tutaj „Tatar” z rozkazem że mają tutaj pozostać do czasu kiedy my ich nie miniemy. Potem mają pryskać do domów. Pozostawiliśmy ich na drodze pokurczonych z zimna, ruszając dalej w las. Mocno już zmachani stanęliśmy chwilę na skraju lasu gdzie droga leśna wychodziła w pola, by po kilkuset metrach biegnąc skrajem lasu i pola znów wpaść w las. Po przebyciu otwartej przestrzeni weszliśmy w las. Tu szary ślad naszego oddziału urywał się raptownie. Na drodze leżały pozostawione dwa młode świerki. Zgodnie z ustaleniami uskoczyli w prawo w las oddalając się w kierunku wschodnim. My mieliśmy podążać drogą w pola w kierunku północnym, na Osiek odbijając potem na Zawadę ciągnąc za sobą świerki aby pozorować wycofywanie się oddziału w kierunku północnym. Dwóch naszych ujęło świerki w ręce i przez kilka kilometrów ciągnęli je za sobą idąc za nami zacierali ślady butów po których można by było poznać liczebność naszego oddziału. Miało to zmylić kierunek wycofywania się głównego oddziału i całą ewentualną pogoń z następstwami sprowadzić na nas. Na podejściu do wsi Zederman śnieg był mniejszy i wiatr zniesiony z pól w drogi i wgłębienia przez co duże połacie pól były od niego wolne i szare. W krzaki przydrożne rzuciliśmy ciągnione świerki i uskoczyliśmy w bok, w pola gdzie na grudzie ginęły nasze ślady. Oszczekiwani przez psy obeszliśmy bokiem uśpioną wieś. Po kilku kilometrach gdzieś w rejonie Kośmołowa przeskoczyliśmy drogę Ojców – Olkusz i wytrwale bez odpoczynków przez lasy i pola omijając wsie dążyliśmy na północ. Godzina piąta rano zastała nas na wyjściu z lasu na wzniesieniu za którym oddzielona od niego pasem pól leżała poniżej wioska.

Gołaczewy – ustaliliśmy według mapy. Dalej marszu nie mogliśmy już kontynuować. Sforsowane nogi odmawiały posłuszeństwa. I niedługo miał nastąpić świt i dzień. Nie było dużo czasu. Należało szukać miejsca na całodzienną melinę, aby o zmroku znów wyruszyć dalej.

W bok od nas z dala od wsi pośród pola w pobliżu lasu widniała w mroku ciemna plama zabudowań. Tam skierowaliśmy swe kroki. Po podejściu bliżej stwierdziliśmy. Dom murowany razem ze stajnią pod jednym dachem. Obok stodoła. Całość wśród niewielkiego rzadkiego sadu. Z góry widok na podejście od w dole leżącej wsi. Do lasu też niedaleko drożyna wśród wysokich brzegów. Dogodne ustronne miejsce umożliwiające prowadzenie obserwacji i ewentualne wycofanie się. Dom ciemny jeszcze uśpiony. Tylko w okienku stajni migotał blask jakiegoś kaganka i słychać było odgłosy uderzeń.

  • Gospodarz już dobytek karmi – odezwał się „Jaźwiec” i zapukał w drzwi.

  • Kto tam ? Po co ? – odezwał się zza drzwi głos kobiety.

  • Otwórzcie ! Swój ! – padło w odpowiedzi.

Stuknęła opuszczona zasuwa, otwarły się drzwi i w parze uchodzącego ze stajni ciepła na tle migającego światełka latarki naftowej ujrzeliśmy starszą już kobietę.

  • Gospodarz jest ! I kto więcej w obejściu – pytał „Jaźwiec”.

  • Sama tu z córką tylko gospodarzę – odpowiedziała kobieta gdy minęło jej pierwsze zaskoczenie wywołane widokiem uzbrojonych żołnierzy.

  • Nie bójcie się ! My Polacy, partyzanci ! Musicie nas tu przyjąć na cały dzień – wyjaśnił „Jaźwiec”.

  • Nie boję się, nie boję – odpowiedziała kobieta.

  • Czego mam się bać. Byli tu już u mnie nieraz tacy chłopcy.

  • Wchodźcie, zaprowadzę do izby.

„Jaźwiec” z jednym z żołnierzy weszli, my reszta zaczekaliśmy aż sprawdzą wnętrze. Po chwili poprzez stajnię i sień weszliśmy do jednej izby mieszkalnej domu o zasłoniętych oknach, oświetlonej nikłym płomykiem lampy naftowej, gdzie już krzątała się zbudzona naszym przybyciem młoda może szesnastoletnia dziewczyna, córka gospodyni – Marysia.

Z rozmowy dowiedzieliśmy się że mąż chory w szpitalu w Olkuszu, syn gdzieś „w świecie”. Teraz zima nikt tu do nich nie przychodzi. Chyba czasem wieczorem chłopak ze wsi do Marysi. Ustronny dom nadawał się więc na melinę. Niedługo z rozpalonego pieca zaczęło się rozchodzić przyjemne ciepło. Było gorące świeże mleko i po pajdzie czarnego chleba dla każdego. Już robił się dzień gdy syci i zmęczeni zalegliśmy na stojących w izbie ławach w ubraniach z bronią pod ręką. Szybko umorzył nas sen. Tylko co dwie godziny zmieniany posterunek obserwacyjny umieszczony w stojącym opodal domu składziku drewna opałowego o niepełnych ścianach, czuwał nad naszym bezpieczeństwem. O godzinie pierwszej kolej przyszła na mnie. Obudził mnie poprzednik. Żołnierze spali. Kobiety krzątały się przy piecu, gotując obiad. Ze składziku poprzez otwory niepełnych ścian roztaczał się rozległy widok we wszystkich kierunkach. Wprzód na wieś i podejście od wsi, w tył na las i na boki na płaszczyzny pochylonych ku wsi pól. Dzień był pogodny. Mroźny. Widoczność dobra. W około pustka wolnych tutaj od śniegu pól. Tylko na horyzoncie w kierunku na wschód w odległości około dwa – trzy kilometry widać było odcinek wspinającej się na lekkie wzniesienie w kierunku północno wschodnim drogi, i w bok od niej wzgórze porosłe lasem. Według mapy miała to być droga Skała – Wolbrom. Na widocznym odcinku drogi, przez okres dwóch godzin kilkakrotnie zaobserwowałem ruchome punkty przejeżdżających samochodów. Niemcy patrolowali drogi i okolice. Dzień spokojnie upłyną do wieczora. Najedzeni przygotowanym przez gospodynie kapuśniakiem z kartoflami, dziękując za gościnę, gdy ciemna noc znów otuliła ściśniętą mrozem ziemię, wyruszyliśmy dalej „w swoją drogę”, aby zgodnie z założeniem, dużym zakolem w kierunku na południowy zachód zdążać do wyznaczonego miejsca postoju oddziału. Po prawie godzinie marszu przybyliśmy w miejsce gdzie droga polna którą zdążaliśmy krzyżowała się z szosą Skała – Wolbrom. Przed skrzyżowaniem po prawej stronie mieliśmy mały zagajnik. Kilka drzew i krzaki. Przystanęliśmy dla wykonania obserwacji drogi. W prawo, w lewo pusta ciemna szosa. Na wprost w kierunku na wschód droga polna ciągnąca się wzdłuż ściany lasu porastającego wznoszące się w kierunku południowym wzniesienie. Z rkm-em w dłoni we dwójkę przeskoczyliśmy szosę i za pierwszymi drzewami lasu po przeciwnej stronie zatrzymaliśmy się ubezpieczając przeskok pozostałych. Za chwilę skoczyli. W momencie gdy dał się słyszeć stukot ich butów z lewej strony, błysnęła nagle długa smuga światła reflektorów i dał się słyszeć stukot zapuszczanego silnika samochodu.

  • Niemcy w zasadzce – przemknęło mi przez myśl.

Światło nagle zgasło. Nasi byli już przy nas. Za moment znowu błysk smugi światła i ciszę nocy rozdarł huk salwy karabinu maszynowego. Tak jak stałem z pozycji stojącej z ręki w kierunku tamtych puściłem krótką serię z krm-u. Za moment dłuższą i skoczyłem w las za swoimi którzy zaczęli się oddalać. Poganiały nas salwy strzelającego z boku karabinu maszynowego. Gdzieś w górze wśród gałęzi sosen gwizdały kule. Odstrzelone igliwie spadało nam na głowy. Dobrze że za chwilę ukrył nas fałd terenu, bo kto wie czy nie oberwalibyśmy. Natknięcie się na zasadzkę, kazało nam przypuszczać że niemcy w okolicznym terenie czuwali. Może mieli zasygnalizowane pojawienie się poprzedniej nocy oddziału partyzantów w rejonie Gorenic i odejście jego w kierunku północnym. Jeżeli tak to było, znaczyło to że spełniliśmy swoje zadanie odwracając uwagę niemców od właściwego naszego oddziału a zarazem powodując niepokój i konieczność ciągłego utrzymywania sił na tych terenach co było naszym najważniejszym zadaniem, gdyż przez to odciążaliśmy front wschodni. Ażeby jeszcze bardziej upozorować odejście oddziału partyzanckiego na północ, zamiast w kierunku na południowy wschód, ruszyliśmy teraz szybkim marszem w kierunku północno wschodnim. Po kilku kilometrach marszu w szczerych polach przekroczyliśmy szosę Wolbrom – Miechów. W pewnej odległości od szosy w pustą przestrzeń wystrzeliłem kilka salw z rkm- u. Wiedzieliśmy że odgłos strzałów wprowadzi w błąd niemców na zasadzkę których natknęliśmy się poprzednio. Następnie dużym zakolem powróciliśmy na południową stronę szosy Wolbrom – Miechów i forsownym marszem w falistym terenie ruszyliśmy w kierunku południowym. Świt poranku zastał nas na nowej melinie w przysiółku wsi Mostek. W następną noc było wiele kilometrów marszu wśród pól i lasów. Były przeskoki przez szosy i rzeki i nad ranem bez przygód dołączyliśmy do kwaterującego oddziału w Dębniku.